Spotkanie mimo woli
Zawsze byłam nieśmiała. Była to cecha, której nie mogłam się 'oduczyć' mimo subtelnych wskazówek mojej mamy oraz innych członków rodziny. Już w szkole nazywali mnie 'Aśka Nieśmialska' (choć tak naprawde moje nazwisko było zupełnie inne). Nie chciałam jednak z tym 'walczyć', bo życie w moim własnym świecie nie było mi takie straszne jak się niekórym mogło wydawać.
Nadszedł jednak dzień, w którym musiałam sama podejmować trudne dla mnie decyzje. Było to na kilka lat po tym, jak szczęśliwie udało mi się wylądować w Stanach. Z Polski musiałam wyjechać, bo nie było dla mnie innej drogi przetrwania w dosłowym znaczeniu tego słowa. Pomimo ukończenia dobrej jak na polskie warunki szkoły, zdania matury, oraz uzyskania stopnia licencjata, nie było dla mnie zbyt wielu szans odnalezienia się w polskiej, 'demokratycznej' rzeczywistości, która popychała wielu ludzi do stania się emigrantem. Mogłam albo zostać u siebie na wsi i wegetować na drobnym gospodarstwie rolnym razem z moją wielopokoleniową rodziną, albo skorzystać z zaproszenia mojej kuzynki i wyjechać do Stanów 'na wakacje'. Takie zagraniczne wakacje bardzo często się przedłużają - dla mnie przedłużyły się one już na parę lat i być może będą trwały do końca moich dni?
Spotkałam go w college'u do którego uczęszczałam w celu nauki języka angielskiego. Mieszkałam w Stanach już prawie rok i doszłam do wniosku, że życie bez amerykańskiego dyplomu nie jest dobrym pomysłem na dalszą egzystencję. Mogłam oczywiście próbować nostryfikować swój obecny dyplom, ale doszłam do wniosku - po konsultacji z kilkoma osobami - że byłoby to zbyt czasochłonne i nieefektywne. Miał na imię Piotrek i przyjechał do USA na wizę studencką (oczywiście). W sumie dziwiłam się, że postanowił nie tylko zacząć naukę, ale poważnie myślał też o ukończeniu szkoły, co jest rzadkością w tego typu sytuacjach (wiele osób załatwiało sobie wizy studenckie tylko po to, by zaczać tu zarabiać i wrócić po jakimś czasie do Polski). On wydawał się być inny, bo naprawdę dążył do wyznaczonego celu pomimo niebagatelnych opłat za szkołę. Spotkaliśmy się na jednych zajęciach... angielskiego. Była to klasa z 'Business English', semestr zimowy. Od razu zwróciłam na niego uwagę, gdyż trudno nie było zauważyć jego zbyt długich włosów oraz zarośniętej twarzy. Wydawał się być nieco zaniedbany i przemęczony, ale chyba zbyt nie przejmował się tym. Siedział w ławce z ... trzema innymi dziewczynami, które najwyraźniej były zachwycone jego obecnością. On nie narzucał się im - myślę, że one po prostu miały w tym interes by siedzieć obok niego, bo wiedziały że się dobrze uczy. Ja się jednak tym w ogóle nie przejmowałam, bo nie byłam wtedy przygotowana na żaden związek (praca, praca..).
Najwyraźniej zmieniłam zdanie na trzecich zajęciach. Jak gdyby nic, Piotrek podszedł do mnie, usiadł naprzeciwko i zaczął... patrzyć mi się w oczy. Oniemiałam. Nie mogłam sobie wyobrazić jak obca osoba, która nigdy wcześniej nie zamieniła ze mną słowa, a nawet nie patrzyła się często w moim kierunku - mogła mieć taki tupet i postawić mnie w tej sytuacji? Moja wewnętrzna złość nie trwała jednak długo. Jego spojrzenie - pełne ciepła i dobroci - sprawiło, że zdołałam utrzymać nerwy na wodzy. Był on śmieszny - było to widać w jego spojrzeniu i zaraźliwym uśmiechu. Wiedziałam, że w jego osobie kryje się coś więcej niż to, co inni widzą (albo to, co innym chce przekazać). To do końca zaintrygowało mnie. Dlatego na drugi dzień, gdy zadzwonił do mnie, nie wahałam się zbyt długo by się z nim umówić.
Wiem, złamałam tym obiecane sobie postanowienie, że nie będę umawiać się z nikim dopóki nie skończę szkoły. Jednak czułam, że taka 'szansa' może się nie pojawić w niedalekiej przyszłości - tym bardziej, że już poznałam amerykańską rzeczywistość w której ludzie zmieniają się na gorsze. Piotrek pozostał sobą i czułam, że pozostanie taki na dłużej.
Oby tak było na zawsze...